Inne



FILM

Życie to film
każdy gra swoją główną rolę
scenariusz pisany na bieżąco
tworzysz dzieło
wszystko człowieku w Twoim ręku.

Laur jeden, drugi
ogrom braw
festiwal nieustannie trwa
film się nie kończy póki bije serce.

Lecz gdy ostatni kadr już zniknie
czy Bóg Oskara da?

  PRZED LUSTREM

Spoglądam w lustro i liczę zmarszczki,

w oczach szukam promienia nadziei.

Bruzdy na czole życiowej orki

i fiolet spod szklanych kul go gasi.

W odbiciu swoim próbuję czytać

stłoczone myśli zamknięte czaszką.

Lecz ono także zdaje się pytać:

Twoim jam jest, czy też twoją maską?

I sam już nie wiem, czy ja i ono

wzajem do siebie przynależymy.

Patrzymy w oczy prosto, chłodno

szukamy coś razem, coś gubimy.

KATALOG ŻYCIA

Poskładać życie swoje jak w regały
składa się książki w wielkiej bibliotece
W rzeczowym katalogu
zawrzeć alfabetycznie w działy
na A – ambicję
ból na – B
na C – ciekawość, chciwość, czułość oraz ciernie
– Czy cnotę też?
– Na pewno tak
lecz co weń wstawić?
Na D – coś będzie
E,F i
G – tu grzechu dział szeroko się rozpełznie
a winien temu będę sam
I pozostałym działom miejsce móc przydzielić
na każdą z liter, których jeszcze sznur 
Miłość na – M, na N – nienawiść
śmierć na – Ś, życie na – Ż
W każdym z działów móc ustawić
dzieł tylko tyle /albo aż/
ile Bóg ode mnie chce

  W DYBACH NA LUZIE

Złoto wesoło rdzewieje

Słońce po hiszpańsku wieje

Skarpetki pachną zielono

Lody najupalniej płoną

Kwadrat jest kulą, tylko złą

Najczystszy jest drewniany dzwon

Portier najlepiej nocą śpi

A zbiegiem lat ubywa dni

Miłość rodzi się z brzoskwini

Słoń jest córką mrówki mini

Komar śpiewa popielato

W grudniu bywa zawsze lato

A dwa i dwa lubi być pięć

Uwierz w to, jeśli masz chęć

– wolnym być

CZASEM TAK JEST…

Naiwny sen –

zerwać czasu pęta

Znów rzeczywistość kradnie marzenia

Potok zdarzeń

rwie życie na strzępy

Nowe nadzieje, nowe zwątpienia

Ciągle szybko,

czy czasu wystarczy?

Na miłość, na prawdę i jeszcze na gest

Wkrada się lęk,

choć wiek mój niestarczy

i wiarę mam, że wieczne życie jest!

***

Często uciekam od życia w sen

to znów od snu w życie uciekam

Raz chcę bliskości lub nie –

przy sobie drugiego człowieka

To z sobą wytrzymać nie mogę

bądź bronię dostępu do siebie

Albo wpadam przed Tobą w trwogę

chcę uciec i skryć się w Twym niebie

Nad uczuć splątaniem gdzieś w środku

by wiary parasol rozpostrzeć

Swój rozum zawieszam na kołku

chcę okiem zamkniętym Cię dostrzec

To w pysznych swych myślach natłoku

mam Boże nieomal Cię dosyć

Zostawiam Cię wtedy na boku

aż zgubię się w grzechu ciemności

Tak zmagam się z Tobą i sobą

wędrując niepewny przez życie

A kroki me często tak błądzą

że wołam do Ciebie, wręcz krzyczę:

Ty znak daj

uspokój

poprowadź

A, że wysłuchasz mnie mój Boże

marzę cichutko

Wierzę?

Wiem!

  NIM USNĘ

Jeszcze dopalę papierosa
herbaty mocny łyk dopiję
rozluźnię pasek od szlafroka
zęby i ciało swe obmyję.

Myśli poskładam jak w szufladzie
modlitwę wieczorną odmówię
spojrzę jak pająk spać się kładzie
i już w marzeniach się zanurzę.

Zbuduję z woli gmach wspaniały
co z hukiem runie znów o świcie
gdy rano wstanę szary, mały
wychodząc z łóżka wchodząc w życie.

***

Jak trudno przekroczyć próg

pokory

trzeba mi

wiary, nadziei i miłości

by

żyć

ZYGMUNTOWI F.

W podświadomości lochy
z kamerą jaźni schodzę
gdy rano snu odtwarzam film
aparat wspomnień
energią zasilany wyobraźni
rzuca na ekran kadr za kadrem
projekcja – tuż przed twarz

Rolom
co często tak na jawie gram
aktor bez maski
bezlitośnie zadaje kłam

Pierzchnął już dawno wschodu brzask
tępa żyletka
kropelka krwi
zaciąłem się kolejny raz

  MARYNISTYCZNA TĘSKNOTA LĄDOWEGO SZCZURA

Przestał ten pokój być naszym portem

nie ma Twych ramion falochronów

Na oceanie rozległym tapczanu

w falach wzburzonej pościeli

ciało moje – kuter bez busoli

w półśnie dryfuje do świtu

Radionadajnik ze skrzynki czaszki

beznadziejnie w eter wysyła SOS

  TAKA MYŚL

Nad kartką ręka z papierosem
dym w oczach szuka luków wentylacji
odbija się
o szklane kule
czyniąc je jeszcze bardziej szkliste

Myśl także, tak jak dym bezkształtny
chce wyrwać się z więzienia w celi czaszki
obłędu bliska
grzęźnie w szarym mule
nerwowej tkanki zbitej półkoliście

I chociaż daje napęd ręce z piórem
co sznurem liter jej trwałość ślubuje
nie bardzo wie
ku czemu wzbić się chce
to jednak tęskni, pragnie, czuje.

MY LUDŹMI ZWANI

Zakuci w kajdany egoizmu

w pogardzie dla serca i rozumu

jak ćmy lecące w płomień świecy,

gdzie czeka je śmierć

idziemy poprzez życie

wyniośli

dumni

nienawistni

i tylko czasem,

kiedy głowa stuknie o zbyt niski strop

lub noga potnie się o zbyt wysoki próg

przekonujemy się o istnieniu bólu.

  PRZED DOŻYNKAMI

Kiedy one będą?
Pytasz, lecz tak naprawdę nie chciałbyś wiedzieć

Lemiesze myśli uparcie
wyżynają bruzdy mózgowia
Ugór życia
nawożony wychowaniem i socjalizacją
ma przynieść plon –
dobro lub zło

Najwyżej kilkadziesiąt lat harówki
później dożynki

Na nie nie spóźni się nikt

Jakim rolnikiem byłeś?

Oceni to 
Pan
Gospodarz
Bóg

  PO 10 KWIETNIA 2010

Mam łóżko z widokiem
na Ciebie
Pokój z widokiem
na róże
Dom z widokiem
na błękit i zieleń

W kraju bez widoków
na prawdę

NIECH RADOŚĆ MA MAINSTREAM

Kupię sobie ładny

dla ochrony głowy

Lila albo czarny

beret moherowy

Będę paradował

szczególnie zaś w tłumie

Nie będę się chował

głowę nosił dumnie

Kupiłem!

Nowe przyjdą mody

które wnet przeminą

A mój beret nowy

pachnie naftaliną

KORCIPA (Czeremcha)

Serce

szepce me w czeremsze

chcę Cię

więcej, więcej

więcej

Więc dziś

rwałem je naprędce

weź je

weź mnie,

weź je, weź mnie

Pięknie

  WYBÓR

Życie to ciągłe czekanie

na przyjście, na wyjście, na świt

ciągłe wstawanie, spadanie

za Ciebie nie weźmie też nikt

– jak Chrystus – co krzyż wziął

za grzech mój i Twój –

drogi własnego wyboru –

do piekła bram, albo na szczyt

  Wiara moja

malutka i zwiewna niepewna i pewna wątła a pulchna wstydliwa, krzykliwa śmieszna i co zadziwia zła i zbuntowana trwała i załamana

pyszna więc grzeszna grzeczna więc niebezpieczna mądra wieczorna głupia poranna winna, niewinna taka, jak ja

wiaro

ocal mnie!

Przed Gromniczną

Znowu ze strychu zniosę pudełka –

domy dla bombek, gwiazdek, lampek.

Dzwonki, łańcuchy i świecidełka

przycichną, zwiną się i przygasną.

Folią dom szklony, w którym pospołu

na rok zasną: ludzie i zwierzęta.

Anioły i trzej królowie. Z nieba dołączy do nich Jezusik mały –

wielki Bóg-Człowiek w jednej osobie.

A za rok znowu, wedle tradycji, obudzi ich betlejemska gwiazda,

aby ożywili, tak dziecięce wciąż w nas, radość, wiarę i nadzieję,

że wszystko zło, co jest na tym świecie pokona i łzy cierpień osuszy –

Ktoś, kto zna i wie – dlaczego, po co, jaki sens w tym, co w życiu dzieje się!

                                     WIELKANOC z Covid-19

Człowieka współczesnego

pycha ucoronawała

Dziś tak zalęknionemu

zgina twarde kolana

      Przy stołach więcej miejsca

      mniej głośne rezurekcje

      Są jaja, żurek, mięsa

      to światowe rekolekcje

Nie dajmy się  owładnąć

żadnemu wirusowi

A widząc dziś grób pusty

zawierzmy Jezusowi

      Bo miłość wszystko może

      i śmierci zerwać pęta

      Trzeba tylko w pokorze

      o sobie nie pamiętać

Jak Chrystus wziąć w ramiona

cierpień krzyżową belkę

By w niej egoizm skonał

i pokój zalał serce

      Przejdzie świat przez pandemię

      za rok znów będą święta

     –  na długo ludzkie plemię

      tę lekcję zapamięta???

Tak zwany „Strajk kobiet”

          „Kto Ty jesteś?- Polak mały.-Jaki znak Twój?-Orzeł biały .…/Władysław Bełza/

Schowane za ikonami tarcz zdobnymi w krwawe błyskawice

Przez Teamsa w covidu czas zdalnym nauczaniu

Wzburzoną falą się wylały na licznych miast place i ulice

Studentki oraz uczennice w zawołaniu

            Hasła: „Aborcja na życzenie”, „Wolność dla kobiet”, i marzenie:

            „PiS jebać”, „Rząd pierdolić”,  „Spalić …też …kościoły”

Gender bożyszczem,  tradycję przodków zdeptać, zniszczyć Boga mienie

Prawo bezprawia dla własnej tolerancji chwały

Dzisiaj – wianuszkiem „elit” otoczone, rośnie radośnie nam nowe pokolenie

 A jego znak? – bezobjawowe wykształcenie

  C I E Ń

     Można powiedzieć, że ambicji nie brakowało mu nigdy. Zawsze pragnął osiągnąć coś więcej, zrobić coś dokładniej niż od niego wymagano, lepiej niż należało do jego obowiązków. Czuł zresztą wewnętrznie, że stać go na takie wezwania i przyznać trzeba, że nie poprzestawał tylko na chęciach. Zarówno jednak w domu, jak i w biurze, jak i w każdej innej sytuacji, zawsze wtedy, kiedy próbował rozwinąć swoje skrzydła, ktoś przygaszał lub coś dławiło jego zapał i nigdy nic z tego nie wychodziło. Żył tak już od wielu lat egzystując w poczuciu krzywdy ze strony otaczającego świata, z rzadka tylko jeszcze licząc na to, że nadejdzie dzień, kiedy nagle jego starania zostaną przez innych zauważone i docenione.

     Tego dnia Ernest stał na przystanku autobusowym, jak zwykle oczekując na swoją 128-kę, by udać się do biura. Poranne słońce przyjemnie świeciło mu w plecy rzucając ciemny cień przed jego niepozorną sylwetkę. Czasami ktoś z przechodniów, zapewne bezwiednie, deptał sylwetkę jego cienia spiesząc w tę lub tamtą stronę, nie zwracając uwagi bynajmniej na niego, a co dopiero na poświatę jego cienia. On zaś wpatrując się w zarys swego cienia pomyślał z uczuciem goryczy, że cień ten jest odbiciem takiej właśnie niepozornej, bladej i nic dla nikogo nieznaczącej jego egzystencji.

Przymknął na chwilę oczy i puszczając wodze marzeń i fantazji starał się sobie wyobrazić, jak cień ów rośnie, potężnieje, a z nim i on sam staje się prężny, silny, znaczący, doceniany w domu i w biurze, jak staje się kimś, kto obdarzany jest przez innych należną mu estymą, kto wzbudza w nich respekt, a wręcz staje się kimś z kim muszą się liczyć, na widok kogo się kurczą i bledną.

     Warkot podjeżdżającego autobusu do zatoczki przystanku, wyrwał go nagle z tego stanu. Otworzył oczy i poczuł nagły przypływ krwi do skroni. Oto rozpościerał się przed nim cień, właśnie taki, jaki przed momentem manił się w jego wyobraźni. Serce zakołatało gwałtowniej. W ustach poczuł pustynną suchość. Z lękiem, przez prawe ramię, odwrócił wolno głowę za siebie. Teraz, choć ranek był rześki – wrześniowy, na czole pojawiły się gwałtownie kropelki potu. Szaro rdzawy krawat jakby mocniej zacisnął się pętlą na szyi pod kołnierzykiem śnieżnobiałej koszuli. Język stał się dziwnie odrętwiały i nieposłuszny, gdy z wielkim trudem przyszło mu wymówić:

– Dzie…, dzień…,dzień dobry pa…, panie kierowniku.

D R Z W I

     Chociaż jego narodzinom nie towarzyszyły żadne znaki na niebie i ziemi, jak przed wiekami w Betlejem, to dla jego rodziców, którzy od kilku lat wcześniej bezskutecznie starali się o potomstwo, był niewątpliwym cudem. Imię Radosław otrzymał na chrzcie św. dla podkreślenia tej radości, jakiej swoim przyjściem na świat sprawił nie tylko zresztą rodzicom, ale i dziadkom, a także całej rozległej rodzinie. Silny, zdrowy, zrazu Radunio, później Raduś, Radek i Radosław, o reklamowej urodzie, w każdej fazie swojego życia, rozwijał się znakomicie, napawając słuszną dumą zapatrzoną weń rodzinę, budząc podziw, a nierzadko i zazdrość innych. Rezolutny w przedszkolu, prymus w szkole, lider w lokalnej drużynie hokejowej, a później akademickiej koszykówki, dusza towarzystwa wśród licznych znajomych i przyjaciół, wyróżniony absolwent wydziału prawa renomowanego uniwersytetu, wreszcie ceniony za kompetencje i doceniany na gruncie kariery zawodowej. Trzeba również dodać, że na każdym też etapie swojego rozwoju, czy to dziecka, młodzieńca, czy mężczyzny, był zawsze obiektem podziwu, westchnień, kokieterii, zachwytów, zauroczeń i porywów namiętnych uczuć, rozlicznych dziewcząt, panien i pań. Umiał cenić też tę ich adorację dla swej osoby i umiejętnie ją wykorzystywać. Robił to zarówno dla swoich ujawnianych i nieujawnianych celów, a jednocześnie bardzo często dla nieskrywanej przyjemności obu stron.  W ogóle zawsze radził sobie doskonale i to nawet w najtrudniejszych sytuacjach. Potrafił zadrwić z każdego figla, jakiego próbowało mu nierzadko płatać przekorne życie. Jak to się dzisiaj mówi w rozmaitych kręgach – ogarniał wszystko!  Z nieustającym powodzeniem, mimo szybko postępującej złożoności wezwań i wynikających z nich komplikacji życiowych, dawał radę. W pracy z szefami i podwładnymi, w rodzinie ze zmienianymi trzykrotnie żonami, z dziećmi, a także kochankami. W Boże Narodzenie, np. zdarzało się, że potrafił ogrzać swoim wyjątkowym czarem i nasycić radością swojej obecności przy wigilijnym stole, kilka, – bo 5 lub nawet 6 osobno zgromadzonych konfiguracji biesiadników.  To natomiast, jak parokrotnie udało mu się wypić Noworoczny toast z dwoma, a raz nawet trzema damami, a jednocześnie bez utraty ich wiary w pierwszeństwo spełnianego z nimi szampańskiego toastu, pozostanie już nieodgadnioną tajemnicą radosnego Radosława.

   Teraz jednak sytuacja, w jakiej się znalazł przerastała wszystkie jego dotychczasowe doświadczenia. Stał oto przed dwojgiem drzwi z dylematem decyzji o wyjściu. Jedne z nich posiadały na sobie wyimaginowany przez Radosława napis: „Piekło z niebem”, drugie zaś: „Niebo z piekłem”, bo tak w rzeczywistości jawiła mu się konsekwencja mającego nastąpić przez niego wyboru. Ogarniała go niespotykana dotąd niepewność, wahanie, lęk, wręcz po raz pierwszy w życiu trwoga.

   Wreszcie, choć w końcu trudno to ustalić, czy drzwi jakie się otworzyły, rozwarły się przed nim same, czy też on sam gwałtownie ostatecznie pchnął ich skrzydło, to faktem jest, że przez nie wyszedł. Nie były to jednak drzwi te, przed, którymi stał chwilę wcześniej w rozkroku. Były to inne drzwi, przez które właśnie tyle, co wyszedł.

Wyszedł … z siebie!                                                                                                                                                                                                          

O K N O

      Była to stara, szara, pokryta liszajami odpadającego tynku, czynszowa kamienica. Pani Rozalia mieszkała w niej od przeszło siedemdziesięciu trzech lat na szóstym piętrze w mieszkaniu złożonym tylko z maleńkiego pokoiku i wyposażonej w kaflowy piec z fajerkami, w miarę przestronnej kuchni. Właściwie o każdej porze dnia, a także nierzadko i nocy, w łamanym na pół oknie można było dojrzeć jej skuloną i zastygłą w nieruchomości postać. Siedziała tam, więc zwykle jakby wklejona w okno i swymi szarymi oczyma patrzyła na toczące się życie zawarte w perspektywie okiennych ram. Już jako małe dziecko, choć z obecnych mieszkańców tej starej rudery nikt tego nie może pamiętać, płaszczyła swój nos na zimnej szybie i chłonęła oczyma toczące się w studni podwórka życie ludzi, psów, kotów, wygłodniałych szczurów, szarych wróbli i opasłych czarnych kawek.

Ostatnimi laty natomiast , już po śmierci swojego nieodżałowanego męża, długoletniego pracownika miejskich wodociągów, pani Rozalia łowiła okruchy życia sąsiadów z odgrywanych w teatrach mieszkań na scenach widocznych w oknach vis-a-vis jej okna. Również okna usytuowane pod kątem w stosunku do jej okiennej loży, chociaż utrudniało to nieco percepcję i rozgrywających się tam aktów, to jednak zawsze poszerzały możliwości repertuarowe, jakie miała do wyboru pani Rozalia prawie o każdej porze. Składała z tych okruchów cała swoją wiedzę o ludzkim szczęściu i nieszczęściu, radościach i smutkach, sukcesach i porażkach, przeżywanych przez ludzi komediach i tragediach, oraz ich szarej codzienności zwanej często po prostu prozą życia.

   Kiedy któregoś listopadowego dnia pani Rozalia skonstatowała, że o życiu wie już wszystko, że już wszystko widziała, postanowiła ujrzeć ze swojego okna jeszcze coś, czego dotąd nie widziała – śmierć.Tego dnia, mimo niemałych trudności spowodowanych posuwającą się jej starczą niezgrabnością, aby ją zobaczyć wychyliła się nieco mocniej poza parapet swojego okna…             

W R Ó Ż K A

         Zatwierdzony przed końcem marca termin urlopu, przez niezmiernie pryncypialnego szefa oddziału banku, w którym pracowała Mariola, rozpoczynał się pojutrze. Ona zaś, jak to miało miejsce już od kilku lat rokrocznie, nie myślała z entuzjazmem o żadnym wyjeździe. Jako nastolatka i studentka schodziła już wszystkie pasma górskie w kraju, dwukrotnie była nad morzem. Zagranica ją nie ekscytowała. Pamięta jeszcze swoje rozczarowanie Lazurowym Wybrzeżem, które chyba po drugiej klasie liceum zaliczyła z rodzicami i młodszym bratem, jakiś wyjazd na Węgry z basenami, no i męczącą autokarową pielgrzymkę do Włoch z okresu jej zbliżenia do parafialnej „Oazy”. Od kiedy podjęła pracę właściwie każdy urlop spędzała tylko z laptopem albo książką, z wyjątkiem urlopu sprzed dwóch lat, kiedy to przeżyła go w liczniejszym gronie uczestników intensywnego kursu języka esperanto. Nie ekscytowały jej opowieści znajomych z pracy o roztańczonej Ibizie, morskich żółwiach i piramidach faraonów Egiptu, czy…, no może czasem Maroko, a to jedynie przez największy port Maghrebu, jakim jest tytułowa Casablanca filmu z Humphreyem Bogartem, który uruchamiał zawsze w niej romantyczny mit miłości, w który zresztą z upływem lat, przestawała stopniowo wierzyć, że może być i jej kiedyś udziałem. Tegorocznej wiosny Mariola ukończyła 36 lat, a dwanaście wcześniej Uniwersytet Ekonomiczny. Nie miała nałogów i narzucającej się urody, miała zaś ujmujący wdzięk i dokładnie 173 cm wzrostu, jak kultowy Humphrey B. Krył się w niej jakiś niedookreślony rodzaj smutku czy tajemnicy, kontrastujący jednocześnie z pełną odsłoną jej delikatnego uczuciowego ciepła, jakim emanowała w kontaktach z innymi. Justyna – jej najbliższa przyjaciółka –jednak w tym roku jej zadekretowała, że musi gdzieś koniecznie wyjechać na urlop. „Jedziesz na Mazury! Nie zamierzam patrzeć na ciebie jak się marnujesz dziewczyno.  Wiele razy byłam tam z Wojtkiem i dzieciakami, wierz mi są cudowne. Ty nigdy nie byłaś w krainie polskich jezior, a przecież lubisz wodę, świetnie pływasz ” – powiedziała stanowczo. Po czym dodała z serdecznym uśmiechem: „Zobaczysz – zakochasz się w Mazurach”. Mariola nie potrafiła, jak zwykle zresztą, odmówić przyjaciółce. Wieczorem bez entuzjazmu zabukowała niedrogi nawet, jak na tę porę sezonu pokój w pensjonacie nad jeziorem Dąbrowno, zatankowała swoje w kolorze „piasek pustyni” auto, wrzuciła jeszcze do walizki kilka książek, dwie mapy regionu i trochę życzliwych sobie ciuchów oraz kilka naprawdę jedynie niezbędnych kosmetyków. W rześki o świcie poranek wyjechała.  

          Mariola wróciła po dwóch tygodniach. Przyjaciółka miała do niej trochę żalu, że przez ten czas nie pisała i nie dzwoniła, ale nie zdołała go nawet okazać, bo Mariola z radością rzuciwszy się w jej objęcia całowała ją rozedrgana mówiąc:  

    „Justyś kochana, jesteś nie tylko przyjaciółką, ale i cudowną wróżką. Miałaś rację. Rzeczywiście zakochałam się w Mazurach. Jeden jest z Węgorzewa a drugi z Ostródy”.

    -„No to masz kłopot, ale damy radę. Skoro jestem wróżką” –z radosną dumą powiedziała Justyna.                                                                                                                                        

                                                              P R Y J A C I Ó Ł K I

       Były przyjaciółkami właściwie od zawsze. Zarówno Marika, jak i Ola nazywały siebie siostrami i z czasem nikogo to nawet nie dziwiło. Zawsze ze sobą, dla siebie i za sobą – w przedszkolu, szkole, na podwórku. Marika bardziej przebojowa, otwarta, Ola nieco wycofana, powściągliwa. Obie ładne, zgrabne, atrakcyjne, lecz to owa ujmująca swoista kokieteryjna ekspresyjność Mariki, przyciągała zwykle do niej więcej zalotnych spojrzeń i admiracyjnych zachowań chłopców, których adoracji, nie skrywając tego zresztą, zazdrościła jej serdecznie niekiedy Ola. Kiedy więc niespodziewanie kruczoczarny, przystojny i postawny, świeżo upieczony mgr inż. budowy dróg i mostów Marek, zakochał się w Oli, a co nie dziwiło nikogo, przy tym z jej zachłanną wzajemnością, było to jednak zdziwieniem dla wielu? Nie dziwił natomiast w tych okolicznościach już nikogo, szybki ślub obojga, zawarty zaraz tylko po obronie magisterki z ulubionej przez Olę, pedagogiki wczesnoszkolnej. Marika bardzo cieszyła się szczęściem przyjaciółki, choć sama nie czuła się jeszcze gotowa na trwały związek z mężczyzną. Toteż wspierała Olę, jak dotychczas we wszystkim czym żyła przyjaciółka, co było dla niej ważne, trudne, problemowe. Tym bardziej, kiedy Marek ujawnił się z tęsknotą, skrywaną niezbyt udolnie niekiedy za maska żartu, do narodzin oczekiwanego syna, którym obdaruje go ukochana żona. Zwłaszcza zaś, gdy wbrew ich pragnieniom pojawiły się tu nieoczekiwane kłopoty. Dodawała wówczas obojgu otuchy, jeździła z Olą po specjalistach, zapraszała na koncerty, wyciągała na spotkania i rozmaite imprezy, by jak twierdziła nie koncentrowali się nadmiernie na problemie, a „…jak będzie luzik, wszystko samo super się ułoży”. Wiele też podpowiadała i pomagała Oli w tym, aby w zaistniałej sytuacji podsycać atrakcyjność ich związku, nie tylko zresztą w ich małżeńskiej alkowie. Zachęcała do sprawiania Markowi małych niespodzianek, a to zakupem modnej koszuli, stylowego krawata, zmysłowej wody po golenie, seksy bokserek itp. Jej podpowiedzi w tym względzie okazywały się niezwykle trafiające w gust Maraka i sprawiały mu radość, za którą Ola była niezmiernie wdzięczna przyjaciółce. Problem potomka jednak pozostawał nabrzmiały i nierozwiązany, mimo wielu starań małżonków.

        Kariera Mariki po ukończeniu studiów z bankowości na Uniwersytecie Ekonomicznym rozwijała się znakomicie. Bez problemów znalazła pracę w międzynarodowym banku, szybko awansowała. Podczas jednego z finansowych szkoleń w Norwegii – jak opowiadała później Oli – wpadła w ramiona Steve‘a, atrakcyjnego Kanadyjczyka. Poza rozkoszą krótkotrwałej przygody ze Steve’em, nic jej nie łączyło, prócz  – jak się okazało ok. dwa miesiące po powrocie do kraju, rozwijającej się w niej ciąży, o której żonatego kanadyjskiego finansisty zresztą nawet nie poinformowała. Kiedy podczas drogiego badania USG lekarz poinformował Marikę o płci rozwijającego się dziecka, natychmiast podzieliła się swoim pomysłem z przyjaciółką. Przekonała też do niego Marka.  Dorodnego kruczoczarnego synka urodziła bez problemów o czasie. Po stosownych uzgodnieniach prawnych i spełnionych koniecznych procedurach, przy niemałym wsparciu zaprzyjaźnionych osób, użytych koneksjach oraz środkach, którymi świetnie posługiwała się Marika, Ola z Markiem stali się pełnoprawnymi adopcyjnymi rodzicami Stasia – „dziecka z chmur i miłości”, jak zwykła go nazywać często Marika.  

        Znowu wszyscy byli szczęśliwi. Staś rozwijał się wspaniale, Marika oddawała się już przede wszystkim zawodowej karierze, Marek budował kolejne kilometry autostrad, Ola czuła się spełnioną żoną i matką. Przyjaciółki – przyjaciółkami. Dzisiaj, dziewięć lat po tamtych wydarzeniach,  kiedy spoglądały na fotografię Stasia w pierwszokomunijnym garniturku z ozdobną świecą w dłoni, obie nie mogły się nadziwić bliźniaczemu podobieństwu do siebie najważniejszych obecnie mężczyzn w ich życiu. Bez słów przywarły nagle w swoich  ramionach trwając tak dobrą chwilę w uścisku, który rozerwał swoim wejście do pokoju z butelką wina i trzema kieliszkami Marek. Obie w uśmiechach, nieco spłoszone, ukradkiem otarły z oczu łzy.     

                                                                                                                    
                                                            S Y N   N I E M A R N O T R A W N Y

Faustyna urodziła syna stosunkowo późno, bo w 12 lat po ślubie z Łukaszem, będąc już, jak to zwykł był mawiać jej kochający mąż, w 38 wiośnie życia. Długo nie mogli doczekać się swojego potomka, aż wreszcie natura, wspomagana zresztą kilkakrotnie przez in vitro, okazała się być łaskawa, i powiła zdrowe dziecię, chociaż z blisko miesięcznym wyprzedzeniem od planowanego według obliczeń lekarza porodu. Radość obojga rodziców była wielka, tym bardziej, że też dziadkowie, zwłaszcza ze strony Łukasza, nie posiadali się ze szczęścia, bo mając syna jedynaka doczekali się wreszcie wnuka. Rodzice Faustyny oczywiście też byli radzi, że z przyzwoleniem woli Bożej urodził się kolejny w rodzinie zdrowy potomek, chociaż bardzo tradycyjni w swoich zasadach, nigdy nie znajdowali w sobie zgody na wspomaganie praw natury w prokreacji. Ich radość nie była także nadmiernie ekspresyjna zapewne z powodu, że ich pozostała latorośl w liczbie 6, obdarowała ich już gromadką wnucząt. Pepi, bo tak wszyscy nazywali w rodzinie nowonarodzonego,  mimo że był wcześniakiem, szybko przybierał na wadze i rozwijał się znakomicie. Rzeczywiście na chrzcie św. otrzymał imię  Jan Paweł, na okoliczność cudownego błogosławieństwa świętego Jana Pawła II, jak zgodnie Faustyna i jej mama uważały, do którego to wstawiennictwa się uciekały  w ciągnącym się przez lata problemie. Pepi otoczony czułą i nieco rozpieszczającą go opieką matki i przy nieco wycofanym ojcu,  po zawłaszczeniu  serca Faustyny, jak odczuwał to Łukasz,  przez blisko ćwierć wieku praktycznie nie stwarzał rodzicom kłopotów. Był grzeczny, dobrze się uczył, dwa i pół roku temu zdobył dyplom inżyniera sieciowych systemów informatycznych, a wkrótce po wakacjach wyjechał do Liverpoolu, gdzie przy biegłej znajomości języka angielskiego i delikatnej protekcji dalekiego wuja, który osiadł na wyspach zaraz po upadku komuny w Polsce, znalazł świetnie płatną pracę w swoim zawodzie. Faustyna nie była oczywiście szczęśliwa z powodu rozłąki z Pepim, ale nie mogła i zresztą nie chciała otwarcie stawać na drodze pomysłom na spełnianie siebie w życiu przez jej syna. Często rozmawiali przez telefon, na wszystkie święta, na urlop i kiedy tylko mógł, zjeżdżał też Pepi do kraju.   Pocieszała się i marzyła, że może niebawem zakocha się w kimś szczęśliwie, a następnie obdaruje ją przynajmniej dwójką, trójką wnucząt, które staną się jej radością i chociaż w święta, ferie czy wakacje będzie je mogła tulić i rozpieszczać. Z pewnym niepokojem oczekiwała jakiegoś sygnału w tym względzie od syna. Wreszcie nie wytrzymała i przy okazji składanych Popiemu życzeń urodzinowych, zapytała go delikatnie: – „A jak u Ciebie sprawy sercowe synku?” „Byłem u kardiologa, robiłem tez EKG – wszystko ok.” – zażartował Pepi, – „A tak poważnie, to od pięciu miesięcy spotykam się z kimś i czuję mamo, że to miłość mojego życia”. Faustynie napłynęły łzy szczęścia do oczu. Chcąc zatuszować wzruszenie i nie dać poznać synowi, jak długo wyczekiwała na taką informację, skryła się za maską żartu i powiedziała: – „Nie mów mi tylko, że ma smagłą cerę i jest Hinduską albo Pakistanką, lub jest jeszcze ciemniejszą Boliwijką”. – „Nie, nie – zapewniam cię, że moja miłość pochodzi z całkiem polskiej, bardzo kulturalnej rodziny”. Po tej informacji,  może to nie aż kamień spadł z serca Faustyny, ale jej serce nieco zwolniło i ośmieliło do postawienia kolejnego pytania: „Czym się zajmuje ta twoja miłość?” Odpowiedział krótko: „Robi w branży kosmetycznej. Jestem szczęśliwy mamo”. Faustyna momentalnie wyobraziła sobie elegancką młodą damę, modnie ale nie wyzywająco umalowaną, z  zadbanymi starannie paznokciami. „Jak ma na imię to twoje szczęście i kiedy zawitacie w kraju?”- spytała. „Będziemy na Twoje imieniny, a imię ma na literkę wcześniejszą w alfabecie niż twoje. Nic więcej nie powiem. Całuję cię mamo”- popisał się zagadkowym żartem Pepi i rozłączył rozmowę. Faustyna natychmiast podzieliła się z Łukaszem, jakże radosną dla siebie nowiną, i gorączkowo zaczęła liczyć dni pozostałe do 5 października – dnia jej imienin, i zapełniać je marzeniami. Ewa, Edyta, Ewelina, to imię ostatnio zdaje się być w modzie, bo raczej nie Emilia czy Elżbieta. Estera – nie, przecież to „kulturalna, polska rodzina” – przebiegły jej przez myśl słowa syna. Eugienia, Emanuela – uśmiech przemknął po jej twarzy. A niech będzie choćby i Engelberta lub  Eulalia, byle mój Pepi był szczęśliwy.     Dzwonek do drzwi, serce Faustynie  podskoczyło nagle do gardła. Razem z Łukaszem pobiegli do drzwi. Ona je otworzyła  i zobaczyła rozpromienioną twarz Pepiego. „Mamo, tato – oto Edwin, to imię po jego dziadku – moja wielka miłość.

J U N A K

      Motoryzacją Witek interesował się od zawsze.  Kingą  od piętnastu miesięcy. Pamiętał to dokładnie, gdyż  poznał  ją akurat następnego dnia po sfinalizowaniu umowy z panią Ewą, dotyczącą zakupu starego motocykla marki Junak z roku 1962.  Motocykl był kiedyś dumą jej ojca. Od feralnej jednak nocy 24 czerwca sprzed 53 lat, kiedy ojciec pani Ewy  uległ na nim poważnemu wypadkowi, wszystko się zmieniło. W wyniku zderzenia się  z nieoświetloną furmanką doznał złamania kręgosłupa. Paraplegia – jak orzekli lekarze – sprawiła że,  stracił nie tylko zdolność do jakiegokolwiek ruchu obu kończyn dolnych,  ale też swoją miłość do maszyny. Od tego czasu, porozbijany Junak,  leżał porzucony w pomieszczeniu gospodarczym,  przy domu,  który pobudowali jeszcze kiedyś dziadkowie pani Ewy, a zamieszkiwanym przez jej tatę. Gdy  w zeszłym roku po jego śmierci, Witek po sąsiedzku pomagał jej w uporządkowaniu wystawionego na sprzedaż pustego już domostwa, odkrył pod stertą rozmaitych rupieci i kurzu, zapomniany obiekt potęgi motoryzacyjnej PRL-u.  Życia ojcu nie wrócę – pomyślała Ewa, ale kiedy zobaczyła roziskrzone oczy Witka na widok motocykla, którego ten rozmarzył się wskrzesić na powrót do życia,  nie wahała się ani chwili. W podzięce za pomoc w tak trudnych dla niej kilku ostatnich tygodniach, sprezentowała wrak Junaka Witkowi. Ten nie posiadał się ze szczęścia.

     Kinga w drugą niedzielę adwentową, razem z koleżankami ze wspólnoty oazowej, obsługiwała tłoczących się wiernych przed zaimprowizowanymi na placu przed kościołem O.O. Kapucynów straganami, z których rozprowadzały przygotowane  samodzielnie wypieki świątecznych ciasteczek. Chciały  w ten sposób wzmocnić budżet środków gromadzonych przez oazową młodzież na planowaną latem pielgrzymkę do Medjugore. Chętnych donatorów nie brakowało, bo przecież nie byli to kupujący w tradycyjnym rozumieniu. Świadomie „przepłacali” wartość „kupowanych” w ten sposób dwóch, trzech słodkości.  Wśród nich i Witek. W wybornym nastroju. Tym bardziej, że Kinga, o kruczoczarnych włosach, od razu zasłodziła jego serce nie tyle ciasteczkami, co malującym się na jej twarzy niegasnącym, o niebiańsko delikatnym, smaku mokate cappuccino uśmiechem.

Ich obopólne zauroczenie wybuchnęło gwałtownie i żarliwe. Tato Kingi, tak sceptyczny dotąd wobec wszelkich adoratorów jedynaczki, też bardzo szybko polubił nie tylko zapatrzonego w nią, ale autentycznie troskliwego na wielu polach o jego córkę młodego dżentelmena /m.in. kompetentnie i z zapałem pomagał jej przed maturą w matematyce i chemii, zawsze odprowadzał do domu, rwał się do kosiarki w ogrodzie, pomocy w zakupach czy większych porządkach w domu/. Witek w ogóle sprawił, że ich dom stał się teraz pełniejszy i radośniejszy,  spędzał w nim też coraz więcej czasu. Do wychowywanego jedynie przez matkę młodzieńca /ojciec Witka zmarł nagle na serce, kiedy ten miał zaledwie 9 lat/, zbliżyła  ich przede wszystkim pasja do motoryzacji /ojciec Kingi od lat pracował jak inżynier w firmie produkujące amortyzatory/. Kiedy więc korzystając z jego rozległego garażu i jeszcze bardziej rozległej wiedzy technicznej, Witek przy subtelnie okazywanej mu głównie doradczej pomocy, spędzał razem z nim nie mniej czasu, co z Kingą, przy ożywianiu martwego Junaka – stworzyli rychło relację taką, jak ojciec z synem. Cieszyło to wszystkich dookoła – od Kingi, po matkę Witka, która wiedziała jak brakowało mu solidnej męskiej relacji, aż po matkę Kingi, która z kolei wiedziała, jak jej mąż zawsze pragnął też syna, jakim po komplikacjach pierwszego porodu, nie mogła go obdarzyć. W największym szczęściu natomiast rozpływał się Witek widząc jak jego pupil Junak podnosi się z ziemi i nabiera rumieńców, a raczej blasków nowo chromowanych  i niklowanych detali, oraz błyszczących węglową czernią elementów blach i ożywa. Już nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie zaryczy z mocą czterosuwowy silnik, i w końcu kiedy dosiądzie w pełni zmartwychwstałego, stalowego rumaka i pomknie nim w dal na oczach jego sercu mu najbliższych.

      W niedzielę wielkanocną, już po rezurekcji i po wspólnym świątecznym śniadaniu, na które zaproszona była również mama Witka, wyszli wszyscy przed dom, a Witek wyprowadził lśniącą maszynę z garażu. Obie mamy obejmowały ramionami tulącą się między nimi szczęśliwą Kingę, ojciec stał dumnie przy bramie, którą otworzył. Witek w skórzanym kombinezonie, z zapiętym już kaskiem na głowie, jednym kopnięciem rozrusznika odpalił moc 17 KM. Podobnie, jak rycerz przyłbicę, zasunął na twarz chroniącą oczy zasłonę, błysnął jeszcze w uśmiechu garniturem białych zębów i wyjechał z posesji na ulicę. Nagle uwerturę graną silnikiem  zdławił huk. Wszyscy wybiegli na ulicę. Zastygli. Junak zgnieciony pod roztrzaskaną maską wielkiej furgonetki, z obracającym się coraz wolniej przednim kołem, czym jeszcze  jedynie zdradzał ostatnie oznaki wcześniejszego życia.  Witek zgnieciony pod roztrzaskanym motocyklem, leżał kamieniście nieruchomo. Jedyną oznaką jego tak młodej witalności, była krew obficie płynąca spod popękanego kasku, której strumień tuż przy ustach Witka, jakby uśmiechniętych,  łączył się w jeden nurt ze strumieniem oleju i paliwa sączącego się z pokiereszowanych wnętrzności maszyny.

Później byli gapie, pogotowie, policja, straż…. Ojciec objął  zastygłe obok niego trzy kobiety…, tulił je czule…, a po chwili rzekł: – chodźmy poczytać Księgę Hioba.    

INVERSIO

       Od naciśnięcia dzwonka do otwarcia drzwi przez gospodarza, Oksana doliczyła, jak zwykła to w takich razach zawsze czynić, tym razem do siedmiu. Profesor Andrzej Ł. otworzył jej w pomiętej, bordowej bonżurce. „Porządki to moja specjalność” – błysnęła półksiężycem białych zębów. „Jestem Oksana z Cleaning Service “Друзба” /Drużba/- pisane głagolicą”. Jej zgrabna sylwetka, długie nogi w żółtych szortach, biała bluzeczka z ludowym haftem i niedbale zapiętymi guziczkami na dojrzałych owocach jej kobiecości, piękne blond włosy upięte w fantazyjną palmę i nieco „kozacki”, by nie określić go, jako bezczelny – uśmiech, wprowadził profesora w małą konfuzję. Jakkolwiek sam ledwie wczoraj dał ogłoszenie, że poszukuje pani do sprzątania w swoim domu, to nie spodziewał się tak szybkiego odzewu, i co tu dużo mówić, w postaci tak pięknego, jak Oksana zjawiska. Profesor należał do ludzi wyjątkowo uporządkowanych, jeśli chodzi o jego pracę zawodową, z jednoczesnym niebywałym bałaganiarstwem domowym. Zawsze na czas z wykładami do studentów. Dopieszczone pod każdym względem teksty publikacji naukowych składane w odpowiednim terminie do recenzji i wydawnictw.  Nigdy niezawodzący merytorycznością, kulturą i elegancją swoich wystąpień na naukowych sympozjach i konferencjach. Rzetelny, pracowity i zorganizowany w kilku gremiach eksperckich i towarzyskich. Firany i zasłony natomiast były w pralni chyba przeszło dwa lata temu. Pralkę nastawiał, kiedy rzeczywiście brakowało mu już w szafach czystych koszul i bielizny. Choinkę bożenarodzeniową nieraz wynosił na śmietnik pod osłoną zmroku tuż przed Wielkanocą. Kubeł ze śmieciami nierzadko sam wychodził z domu. Takim właśnie był czterdziestoczteroletni profesor. Żył sam w ponad już stuletnim domu, który okazyjnie nabył siedemnaście lat temu – atrakcyjnym przede wszystkim z powodu jego bliskiej lokalizacji od Instytutu Komparastyki, na Uniwersytecie gdzie pracował. Poza licealną miłością oraz krótkiego romansu z lektorką języka łacińskiego w trakcie studiów, rzec można, że kobiety w jego życiu nie istniały. Podobnie jak ojciec psychoanalizy Freud, który poniechał współżycia seksualnego ze swą żoną Martą, kiedy ta powiła mu już piątkę dzieci, pochłonięty pracą naukową, sublimował w niej już od lat masywnie i kompulsywnie nawet swoją popędowość. Wspomniana wcześniej konfuzja luminarza nauki na widok promiennej Oksany w drzwiach jego domu o poranku, uczynniła się w nim odmrożeniem męskości, której nagła fala naparła nań i uniosła przypływem nie tylko jego serce. Świeża, jak rosa o brzasku, dwudziestosiedmioletnia Ukrainka zawładnęła statecznym profesorkiem na całego. W jego domu zapanował niespotykany dotąd Lear, a w głowie i sercu zamęt. Rychło też nauka straciła wybitnego naukowca, zaś Ksenia – jak spolszczył jej imię Andrzej, zyskała w nim kochającego męża, a wkrótce po dwóch tylko ciążach, także i ojca dla ich trójki dzieci.  On zarzuciwszy pracę naukową, stał się niebawem poczytnym autorem literatury dla pań, ona jego muzą, ale też i wierną admiratorką. Inwersja,jaka dokonała się w życiu Andrzeja od spotkania z Oksaną, jest historią słodką i poza szczegółami różnicującymi jej rozmaite edycje, dość powszechnie znaną. Szkoda tylko niestety, że … w realu, wcale bądź rzadko spotykaną.

                                                                                                                     Kg

PRZECHODZIEŃ

Antoni przyszedł na świat akurat 29 lutego. Tak więc urodziny powinien był obchodzić zasadniczo co cztery lata. Jednak dlaczego przyszedł właśnie w owym roku, a nie w przeszłym co stuleciu, albo innych wcześniejszych stuleciach lub nawet tysiącleciach? Tego póki co, nie wie nikt. W dzieciństwie Antoś przeszedł, jak wiele dzieci, świnkę, czyli nagminne zapalenie przyusznic, a nawet, jak już znacznie ich mniej, tj. dzieci, dyfteryt, czyli błonicę. W szkole podstawowej, a po niej i w średniej, płynnie przechodził z klasy do klasy. W okresie adolescencji, już nie Antoś lecz Antek, jak wielu jego rówieśników, przechodził zauroczenia i fascynacje płcią przeciwną, nie przechodząc szczęśliwie w tym względzie przez żadne większe dramaty. Działo się tak, mimo, że nierzadko Antek lokował swoje uczucia w zwykle starszych damach, paniach i dziewczętach. Był bowiem młodzieńcem na wskroś dojrzałym w porównaniu z wielu swoimi rówieśnikami, przeto zwykle szukał inspiracji intelektualnych, uczuciowych i zmysłowych, u niewiast dojrzalszych niż klasowe, czy podwórkowe koleżanki. Dzięki temu zebrał spore doświadczenie życiowe, które później dyskontował w wielu swoich wyborach i decyzjach życiowych. Kiedy przeszedł już przez ten burzliwy okres, na progu dorosłości, jednym i jedną z nich, było zaangażowanie poważne swoich uczuć po raz  pierwszy, w kobiecie tylko niewiele młodszej od niego. Co więcej postanowił przejść z nią już do końca swoich dni przez życie i zaoferował jej małżeństwo. Ukończył studia. Po nich poszedł do pracy, przechodząc w niej stosunkowo łatwo przez kolejne szczeble zawodowego rozwoju. W efekcie też przeszedł z mieszkania w blokowym mrówkowcu, do własnym staraniem pobudowanego domu z pięknym ogrodem. Generalnie był szczęśliwym człowiekiem, którego życie może nie rozpieszczało, ale przynajmniej pozwalało się wykuwać tak jak stal we wprawnej ręce dobrego kowala. Przechadzał się też z upodobaniem po świecie – to tu, to tam. Z czasem po prostu było go na to stać.  Po pięknej Polsce, multikulturowej Europie, tajemniczej Azji, gorącej Afryce – tak dla przyjemności poznawania, jak i od prozy codzienności odpoczywania. W końcu po blisko 42 latach owocnej pracy   przeszedł na emeryturę. Gdy jego koledzy przechodzili, lub też niestety nie –  przez zawały, nowotwory i inne mniej lub bardziej straszne przypadłości, to Antoni w swoim marszu przez życie generalnie cieszył się dobrym zdrowiem i siłą tura. Tak więc, tak przez nie szedł. Jednak nadszedł dzień, kiedy i Antoni w końcu przeszedł na jego drugą stronę. Przeszedł spokojnie, bez zawału, wylewu, zatoru czy nowotworu – we śnie nad ranem. No i jak mu tam teraz jest?

       Ano, jest mu tak  –  że przechodzi to ludzkie pojęcie.

                                                                                                                     Kg

WZRUSZENIE

     Bogdan Józef doświadczał przeróżnych wzruszeń w swoim życiu niezliczoną ilość razy. Działo się tak za sprawą nie tylko jego nietuzinkowego życiorysu i czasów, w których mu przyszło żyć, ale także aktywnego kreowania sytuacji do wzruszeń poprzez własną wrażliwość twórczą w słowie, które jako tworzywo sobie upodobał. Czym wszakże jest wzruszenie? Wzruszeniem określić można stan psychiczny przeżywany wskutek takiego poznawczego zarejestrowania i odbioru przez jednostkę sytuacji, jako na ogół zaskakującej pięknem, dobrem, prawdą, miłością, autentycznością, szlachetnością etc.,  który wyzwala w niej wiele na ogół bardzo pozytywnie przeżywane uczucia o bardzo dużej intensywności. Intensywność taka powoduje nierzadko ograniczenie pola świadomości podmiotu przez co wpływać może na aktualne we wzruszeniu zachowanie. Uczucie poczucia zatracenia upływającego czasu, stan oderwania od rzeczywistości, niekontrolowane reakcje, takie jak łzy, ruchowe zastygnięcie, pilomotoryczne reakcje określane jako „gęsia skórka”, wewnętrzne wibracje odczuwane jako „motyle w brzuchu”, czy „trzepoczący skrzydełkami gołąbek” uwięziony w klatce piersiowej itp. Wrażliwość Bogdana Józefa kształtowała się od narodzin w Nowosielicy pod Stanisławowem w rodzinie leśniczego – ongiś legionisty Komendanta Piłsudskiego i matki nauczycielki, córki ukraińskiego popa,  na kresach południowo-wschodniej Polski.  Dalej przez wojenne doświadczenia kilkuletniego chłopca, kiedy to „Piekło weszło do raju” do Jasienia nad Łomnicą. Następnie repatriacja po tzw. „wyzwoleniu”, studia nad fizyką w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie, oraz filologią polską na Uniwersytecie Jagiellońskim. Poetycko zadebiutował jako dwudziestotrzylatek, później prócz kilkunastu tomików poezji były też jego pióra opowiadania, czternaście powieści, słuchowiska, publicystyka. Dla masowego odbiorcy znany jest jednak przede wszystkim z kilkuset tekstów piosenek bluesowych i rockowych jakie pisał przez całe właściwie twórcze życie dla najbardziej topowych wykonawców takiej muzyki w naszym kraju. Po studiach w Krakowie, pomieszkiwał w Opolu, Wrocławiu, aż szczęśliwie /czy też z woli jedynie słusznej partii, do której wstąpił w 1964 roku, a jak mniemam szczęśliwie z niej wystąpił w 1982/, zawitał do Rzeszowa by objąć funkcję Prezesa Klubu Literackiego, którą pełnił  do 1966 roku. W Rzeszowie – wówczas młodym mieście wojewódzkim z aspiracjami, poznał się ze Stanem Borysem i późniejszym niekwestionowanym królem polskiego bluesa Tadeuszem Nalepą. Malowane dźwiękiem gitarowych strun i głosem leadera, wpierw Blackoutów, a później Breackoutów bluesy wzruszały, wzruszają i wzruszać będą zapewne zawsze każde bluesowe serce. W latach siedemdziesiątych osiadł w podwarszawskim Józefowie, gdzie wkrótce osiadł także emigrując  z grodu nad Jasiołką, zaprzyjaźniony z nim Tadeusz Nalepa z żoną Mirą. Jako się rzekło Bogdan Józef, dzisiaj już 88 letni dżentelmen, twórczo zatem kreował wiele wzruszeń. Dla ilustracji posłużyć tu może jego „Spotkanie autorskie” pomieszczone w tomiku „Zaciśnięta pięść róży” wydanym jeszcze w 1987 roku.. Zacytuję w całości. Bogdan Józef Loebl:

Spotkanie autorskie

     Mówiłem mówiłem przez godzinę moje słowa odbijały się od szczelnie zamkniętych twarz metafory mojej poezji kruszy niczym kopie zderzone z granitem Przez godzinę moje słowa odbijały się od czegoś co chroniło ich twarze skuteczniej od przyłbic

Mówiłem mówiłem przez godzinę lekcyjną wyrazy z wolframu: Picasso i Eliot Mozart Jesienin i Pound uderzały w twarze i przy zetknięciu z nimi pękały zmieniały się w skorupy (raz tylko zdołałem zmiękczyć na chwil kilka powlekające ich oblicza szkliwo           i zapalić ciekawość w zmatowiałych oczach         nie słowem jednak ale prawym butem        który zahaczył o gwóźdź rosnący z podłogi)

Mówiłem przez godzinę  wreszcie mogłem przestać W korytarzu dopadł mnie jeden z mych słuchaczy „Pan to zostawił” bąknął i wręczył  mi garść Słów moich oraz kilka skrwawionych metafor

 „Weź to ode mnie w prezencie” rzekłem i odszedłem Obejrzałem się w progu Skłopotany chłopiec Trzymał w bezradnych dłoniach słowo: Dostojewski „Co z tym zrobić, do czego to służy” pytały Jego oczy „Do tego co Rembrant i Bach do przeżyć estetycznych służy, do wzruszenia”

Ujrzałem jak odchodząc wzrusza ramionami                     

                                                                                                                         Kg

                                                        Sam Stefan

      Początkowo lekarze prognozowali ciążę bliźniaczą. Okazało się jednak, że zjawił się na tym świecie sam, bez jednojajowego lub dwujajowego brata albo takiejż siostry. Ponadnormatywną wagą 5600 gramów i długością 58 centymetrów swojego ciała zaskoczył na dzień dobry wszystkich – od personelu medycznego po szczęśliwych rodziców i bliskich z rodziny. Jak się później okazało, zupełnie bez takich intencji, zaskakiwał, czy raczej zadziwiał w swoim życiu często i wielu. Tak jak np., panią Emilię w przedszkolu, kiedy zwróciła się doń ciepło: „Stefanek”, a ten srogo ją ofuknął, że on jest Stefan, a nie żaden Stefanek.  W okresie szkolnym zwykle trzymał się na uboczu grupy rówieśniczej. Uczył się sprawnie – nigdy  nie miał większych kłopotów, ale też nie przejawiał intelektualnych rozbłysków, którymi oślepiałby innych. Z nikim się bliżej nie kolegował, jednak i nie wadził. Raczej się wycofywał, ale bez urazy. Sprawiał wrażenie, że swoje wie i jest mu z tym dobrze. Ukończył spokojnie studia o jakieś niedookreślonej specjalności na politechnice, podjął taką też, tzn. niedookreśloną, pracę w lokalnym przedsiębiorstwie gospodarki komunalnej. Nie miał wrogów i przyjaciół. Wcześniej dziewczyny, później żony. Miał siebie. Sam gotował, prał, sprzątał, zaspakajał swoje niewyszukane i raczej ograniczone potrzeby. Zdawać by się mogło, że był samowystarczalnym i że było mu z tym dobrze. Stefan sam też uważał, że lepiej być samotnym będąc sobą, niż nie być samotnym płacąc za to tym, by być kimś, kim się nie jest. Tak też upływały w samotności kolejne lata jego życia.

     Dokładnie kiedy, z jakiego powodu i jak to się stało, że Stefan jest teraz tu – na OIOM-ie – nie rozważa. Wie, że jest sam,  bez bliskich sobie  ludzi, bez Boga, jak w otchłani egzystencjonalnej pustki. Jest sam, ale nie wie, czy jest sobą. Sam stara się  teraz to gorączkowo  zgłębić. Czas się zatracił. Czy zgłębił? Czy zdążył? Trudno cokolwiek na ten temat wyrokować. Teraz woła zza chmury szpitalnego parawanu: „Siostro!… siostro!…” I jeszcze raz, już ciszej, jakby z rezygnacją: „siostro…”.  Weronika burzy się na takie jej przywoływanie, gdyż jak uważa, zarówno tak ten nieszczęśnik, jak i inni powierzeni jej pieczy balansujący na krawędzi życia pacjenci – nie są jej braćmi. Swojego prawdziwego brata – bliźniaka zresztą, straciła zaraz po swoim urodzeniu, o czym dowiedziała się dopiero około siedemnastej wiosny swojego życia od matki. Jakim byłby dzisiaj mężczyzną, do kogo podobnym z wyglądu i charakteru, jaka byłaby ich siostrzano-braterska relacja, itp., itd. – nie raz myśli takie zaprzątały intensywnie i ekscytująco jej wyobraźnię, która zapełniała się rozmaitymi życiowymi scenariuszami z nim i nią w rolach głównych. „Niech sobie woła, co to tylko jego mam tu na głowie?” – śledzi bieg swoich myśli równolegle w trakcie przygotowywania składu kroplówki, jaką zaordynował do podania lekarz dyżurny kolejnemu świeżo podłączonemu do specjalistycznej aparatury pacjentowi. Chwilę się waha. Na moment zastyga jak aligator tuż przed atakiem na swoją ofiarę. Nagle odrzuca na wpół rozerwany sterylny plastikowy worek z pozwijanymi rurkami do tłoczenia płynów. Jej szybkie kroki stukają, jak bilardowa kula upuszczona na twardą posadzkę, która zaczęła się toczyć w kierunku boksu zajmowanego przez samego Stefana. „No, co tam bracie?” – zawołała zbliżając się do parawanu, nie próbując nawet ukryć protekcjonalnie ciepłego, ozdobionego dozą sarkazmu, tonu swego głosu. Stefan spróbował unieść swoje powieki, by zobaczyć zbliżającego się anioła, w którego nigdy nie wierzył. Bezskutecznie. Powieki były ciężkie jakby spoczywały już na nich obole, które ktoś położył nieco przedwcześnie na kurtynach jego oczu, miast włożyć je do ust czy ręki, aby się miał czym opłacić przewoźnikowi za przeprawę na drugą stronę życia. Z trudem, gasnącym głosem wyszeptał: „Siostro, proszę…, proszę… ująć mnie za…rę…” – ucichł. Weronika znowu się zawahała. Zastyga w tej ciszy, tym razem jak legwan na wyspie Galapagos wygrzewający się w słońcu. Poczuła to samo gorąco wokół i w sobie. Nagle ożyła, przysiadła na brzegu łóżka obok Stefana. Swoją gorącą, pięknie sprofilowaną, dłoń położyła na jego ręce poniżej wkłutego wenflonu. Wiedziała, że dłoń Stefana już nie ożyje. Wydało jej się to bardzo dziwne, jednak po raz pierwszy w swej kilkuletniej pracy, zapragnęła poczuć nieożywiony chłód dłoni zmarłego. Chciałaby tak siedzieć przy Stefanie, trzymać w swojej ręce jego dłoń i czekać aż wystygnie. Czemu? Nie umiała na to pytanie znaleźć sensownej odpowiedzi. Postanowiła, że porozmawia o tym na najbliżej środowej sesji ze swoim psychoterapeutą, przy udziale, którego od siedmiu miesięcy już intensywnie próbuje lepiej zrozumieć siebie i swoje życie. Tak, ale to dopiero za cztery dni. Z wykładów pamięta, że ciało oziębia się po śmierci o ok. 1,8- 2 stopnia na godzinę. Teraz nie może już dłużej tak siedzieć z ręką Stefana w swojej dłoni. Rozmaite kosmiczne dźwięki medycznej aparatury już wzywają ją – Weronikę  – pielęgniarkę? siostrę? do kolejnych pacjentów.

                                                                                                Kg

                                                           SŁOWO  HONORU

            Słowem się Rafał zawsze posługiwał znakomicie. Posiadł tę umiejętność, jak można przypuszczać – zgodnie z interpretacją psychoanalityków, w wyniku fiksacji na oralnej fazie rozwojowej. Ta zaś zdaje się być usprawiedliwiona faktem, że mamusia Rafałka rozczarowana cokolwiek po narodzeniu chłopca, bowiem pragnęła powić córeczkę  – przytrzymała go przy swojej piersi na blisko trzyletni okres karmienia. Sprawiało jej to zresztą niemałą przyjemność i satysfakcję, jak i to, że synek zaczął bardzo wcześnie, bo jeszcze przed ukończeniem pierwszego roku życia, wypowiadać rozkosznie nie tylko pierwsze słowa ale też równoważniki zdań, tj.: „Mama pić”, „Moja mama”, „Mamunia kochana”, a wkrótce całe poprawnie zbudowane zdania – wpierw proste a później złożone. Jego słownik pełen był też zabawnych neologizmów, które Rafałek tworzył niczym poeta. Np.: „Przyciumkam mamunię”, „Wyciernik mokry”, „Nocnik na siuśki a dziennik na kupki”, W wieku przedszkolnym zaczął też pobierać pierwsze nauki języków obcych: angielskiego i francuskiego. W  latach szkolnych nie tylko się w nich doskonalił ale też skutecznie rozwijał swoje zdolności lingwistyczne o kolejne modne i popularne we współczesnej dobie języki: hiszpański, włoski, a nawet rosyjski, choć nie esperanto. Od wczesnego dzieciństwa także ujawniał Rafałek wybitną zdolność do konfabulacji. Zmyślał, wymyślał, mitologizował, kreował słowem dowolną rzeczywistość. Wśród najbliższych nazywany często kłamczuszkiem, na podwórku  miał ksywkę Pinokio, w liceum i na studiach: czarodziej. Miała  bowiem ta cecha Rafała swoisty czar i urok, a w połączeniu z jego ujmująca aparycją, przysparzała mu zwłaszcza u płci przeciwnej, niemałe grono wielbicielek. I chociaż Rafał sam twierdził często, że „nie lubi robić z buzi trampka”, a „jego słowo znaczy więcej niż weksel Rockefellera”, to jednak niezmiernie rzadko można było na słowie jego polegać. No może jedynie wtedy, kiedy twierdził, że w jakieś sprawie nic nie może, to  rzeczywiście nie mógł, a kiedy głosił, że wszystko może, to tylko głosił. Mimo wszystko, a może właśnie dzięki tym umiejętnościom, piął się Rafał po szczeblach życiowej kariery z niemały impetem. Oczywiście jak himalaista korzystający z pomocy sherpów aby wspiąć się na szczyt, Rafał także  często korzystał, by nie powiedzieć umiejętnie wykorzystywał swoim czarem otaczających go ludzi, jak sherpów, którym obiecał wysoką zapłatę za ich trud, na co zresztą dał im swoje słowo honoru, i wszystko im wynagrodzi, gdy tylko dotrze do celu. Kiedy wreszcie  wspiął się już prawie na sam szczyt i spotkał go niewątpliwy z tym związany zaszczyt, aby zachować się  z klasą i dotrzymać słowa honoru wobec  swoich sprzymierzeńców –  niestety bardzo ich rozczarował. Słowo bowiem Rafał miał – i to nawet bardzo piękne, lecz nie miał honoru!

                              SPADŁO  JABŁKO Z  JABŁONI

            Paweł pozostawał w terapii już od blisko trzech lat. Dobrze wykształcony 34-letni mężczyzna trafił na nią z powodu natrętnych lęków związanych z możliwością zarażenia się wirusem HIV. Lęki te komplikowały i utrudniały mu znacznie życie, zwłaszcza, że pracując w amerykańskiej korporacji z branży lotniczej, jako wysokiej klasy specjalista, sporo przemieszczał się po świecie. Seattle w USA, różne miasta Italii, a nawet Japonii odwiedzał niejednokrotnie. Kiedyś, jak zorientował się, że wykupiony bilet na lot do Stanów Zjednoczonych przebiegał będzie z konieczną przesiadką na inny samolot w Amsterdamie, zrezygnował z lotu, ponieważ ogarnęła go panika przed niechybnym zakażeniem się wirusem na lotnisku, w tym tak przecież rozwiązłym, jego zdaniem mieście, na którym miał spędzić około 1,5 godziny. Po logistycznej i organizacyjnej gimnastyce jaką w tej sytuacji musiał podjąć, zdecydował się na dłuższą i droższą podróż przez Genewę. Jego lęki były ze wszech miar irracjonalne. Nie prowadził przecież jakiegoś wyjątkowo rozwiązłego życia erotycznego, zachowywał higienę, dbał o zdrowie.

Oczywiście, w trakcie relatywnie niekrótkiej przecież terapii, spektrum problemów z jakimi mierzył się Paweł obejmowało o wiele więcej jego życiowych trudności, kłopotów i dylematów, niż tylko ten związany z lękiem przed zachorowaniem na AIDS. Relacje z kobietami, sprawy zawodowe, życie rodzinne, a nawet kompleks małego penisa. W analitycznej terapeutycznej relacji podczas podróży przez swoją dotychczasową historię, niejako mimochodem wnosił jednak jeszcze jeden istotny życiowy wątek. Mianowicie – od kiedy pamiętał swoją w miarę świadomą refleksję o sobie i świecie, to rozeznawał w niej silną determinację w dążeniu do tego, by w przyszłości nie być takim, jak jego  ojciec. Wspominał go w terapii zwykle określając protekcjonalnie Władysławem, jako postać, która wzbudzała w nim zawsze bardzo silne i sprzeczne emocje, których często sam zupełnie nie rozumiał. Ciągle żywych w nim wspomnieniowych ilustracji dla nich posiadał sporo i często je przytaczał. Np., Leży na łóżku w swoim pokoju i pochyla się nad rozłożonym na podłodze ulubionym motoryzacyjnym magazynem. Ojciec wchodzi, w jak zawsze starannie wyglancowanych butach i stąpa nimi po zamieszczonym na rozkładowce najnowszym modelu Porsche Carrera. Obracając się jeszcze dwu, trzykrotnie  na skórkowych podeszwach w lewo i prawo z intrygującym pytaniem: – „Co to ja chciałem, co to ja chciałem?”, a następnie po pokiereszowaniu w ten sposób czerwonej karoserii wozu, którym się zachwycał Paweł, wychodzi dostojnie z pokoju. Paweł miał chyba wtedy z 9 lat. Albo inny slajd. W trakcie gry w tenisa z ojcem, Paweł chcąc zafundować ojcu radość ze zwycięstwa nad synem, odstawia rakietę uderzając z bekhendu, tak by piłka uderzyła w rozpiętą siatkę, aby później usłyszeć od Władysława: – „No, synu musisz jeszcze sporo ćwiczyć.” A z niejakim rozbawieniem już po latach przywoływał wielokrotnie przeżywany obrazek. Ojciec błąkający się po domu w samych skarpetkach, w granatowych tzw. spodenkach gimnastycznych /dawna wersja współczesnych bokserek/, w podkoszulku też tzw. gimnastycznym, w końcu „cumuje” przed lodówką. Otwiera ją i nuci: „So Danco Samba, So danco samba, vai, vai, vai, vai, vai” /z hiszp.: tańczę tylko sambę (x2), dawaj, dawaj, dawaj/ i w tym sambowym rytmie długo zastanawia się nad wyborem produktu, jakim  mógłby schlebić swemu podniebieniu. Irytacja, niesmak, niechęć, wściekłość – cała mozaika uczuć, które w Pawle wówczas wrzały systematycznie petryfikowały w nim determinację, aby nigdy w życiu nie być takim, jak ojciec. Jak Władysław. I rzeczywiście w dorosłym już życiu poza tym, że  Paweł tak, jak ojciec został inżynierem, różniło ich prawie wszystko. Władysław prowadził znakomicie prosperujący własny biznes, Paweł pracował dla międzynarodowej korporacji, Ojciec purysta i tradycjonalista w lojalnym związku z Leokadią od przeszło 40 lat, syn zaś po kilku dynamicznych relacjach z kobietami, w tym i trwającym co najmniej 6 lat małżeństwie z Natalią, którą pokochał razem z jej córeczką Oliwią z w latach już posuniętym mężczyzną – obywatelem Austrii, który jednak nie kwapił się do wypełniania roli męża i ojca. Ojciec i syn mieli także totalnie różne zainteresowania, gust i priorytety. 

Terapia Pawła przebiegała bardzo intensywnie i efektywnie. Decydowały o tym zarówno jego wysoka zdolność do wglądowej refleksji psychologicznej, posiadana ponadprzeciętna inteligencja, a przede wszystkim silna motywacja, którą wzmacniały satysfakcjonujące go systematycznie uzyskiwane przezeń efekty w terapii, napawające go wręcz entuzjazmem i nową energią. Kiedy terapia zmierzała już w stronę jej finalnego domknięcia, na jednej z końcowych sesji terapeuta zwrócił się do Pawła słowami: -„Co pana zdaniem zostało jeszcze do przepracowania w naszej relacji panie Władysławie? Och przepraszam, oczywiście, panie Pawle.” W tym momencie oboje – i Paweł, i jego doświadczony terapeuta wybuchnęli gromkim śmiechem. Kiedy doktor nie silił się już nawet na truizm o freudowskiej jego pomyłce, Paweł ożywiony nie mogąc wręcz ukryć swego rozbawienia zaczął opowieść. „Proszę sobie wyobrazić doktorze” – rzekł. „Dwa dni temu wróciłem po pracy do domu zmęczony, ale i zadowolony. Zrzuciłem buty z nóg, i z siebie „robocze” ubranie. „Głodny jak wilk” stanąłem przed lodówką. Jak się za moment okaże jedynie w skarpetkach, bokserkach i t-shirtcie. „Wietrząc” od dobrej chwili lodówkę rozważałem czy zjeść parówki, kawior, czy ser pleśniowy z oliwkami. Nagle złapałem się na tym, jak nucę: „So danco samba, vai, …”. Wtedy puknąłem się otwarta dłonią w czoło i powiedziałem do siebie: „Co ty ku..a Władysław robisz?”

   P.S. Już po latach Paweł zawsze zachodził w głowę, jak Władysław „załapał” tę sambę Stana Getza i Joao Gilberta z ich albumu z 1964 roku?

                                                                                                     Kg